Chorwacja 2018 czyli zobaczyć Wenecję i wrócić.

Chorwacja 2018

 



Dla wszystkich, co nie byli; dla tych, co byli - na przypomnienie; dla tych, co chcieli być, ale tak się złożyło... - na zaostrzenie apetytu; a dla tych, co wciąż się nie mogą odważyć - żeby mogli. Nasza relacja z szóstego klubowego rejsu po Adriatyku.


          Wreszcie piątek! Już można zapomnieć o zakupach, formalnościach, dokumentach, listach załóg … jak coś zapomniane to już za późno na od zapomnienie. Oby tylko dostawy prowiantu się zgrały i dojechały na miejsce zbiórki o właściwej porze. 19 – Załogi są (te tarnowskie), prowiant jest, bagaży góra, nawet rower ktoś zabrał. Autokar do „Jakubasa” też, co do minuty pojawił się na parkingu. Mimo początkowego sceptycyzmu wszystko udało się zapakować do luków bagażowych, nawet odrobina wolnego miejsca została dla załóg z Krakowa. Ruszamy. Przez Brzesko, bo tam czekają na nas Artur i Piotrek, którzy dowiozą nas do Puli. Po resztę załóg do Krakowa i Sącza i już tylko ostatni kawałek do Puli :). Po trochę tylko przespanej nocy ok. 13 meldujemy się w porcie Marina Veruda Pula. Tu wysiada jedna z naszych załóg. Dopełniamytl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 002.gifformalności związane z odbiorem łódki i już mogą się mustrować na jednostce. Zazdrościmy, tym bardziej, że pogoda piękna, słońce, ciepło i wieje. Przed reszta uczestników na szczęście już krótki odcinek do ACI Marina Pomer. Przed samym wjazdem do mariny zaskoczenie.
Porwali nam sternika! Jacek, sternik i koordynator grupy Londyńskiej siedzi przywiązany do krzesła, zakneblowany, na środku drogi, blokując wjazd na parking i do tego pod strażą oprycha. Zamaskowane, aczkolwiek jakoś znajome nam postacie wpadły do autokaru żądając okupu za skippera. Niestety ich wspaniały plan zniweczyły samochody próbujące za nami wjechać na parking. Ich trąbienie było skuteczniejsze niż nasz blef, że być może bez skippera jakoś się obejdziemy. Oczywiście cała scenka zainscenizowana przez Przyjaciół z Londynu i niestety nie do końca odegrana. Załogi zabrały się za wypakowywanie bagaży z autokaru my popędziliśmy do biura mariny odebrać dokumenty jednostek. O ile sam odbiór jednostek i późniejsze zamustrowanie się załóg poszło bardzo sprawnie to nie ma tak żeby wszystko było bez „zgrzytów”. Okazało się, że nie ma miejsca dla autokaru na parkingu mimo wcześniejszego mailowego jego potwierdzenia. A przepisy związane z czasem pracy kierowcy niepozwalające nim już przejechać gdziekolwiek dalej Pani w recepcji brała za naszą niechęć i wygodę. Wreszcie biegając w porcie od jednej osoby do drugiej, udało się uzyskać zgodę na pozostawienie go tak jak stoi, (czyli na środku parkingu) a rano przestawienie go w inne miejsce. Zmęczeni odpuszczamy wieczorny wyjazd do Puli i zostajemy ja łódkach. Nie było tak źle! Zamiast Puli basen w marinie, nie za wielki i z chłodnawą wodą, ale za to znakomicie poprawiający humor na spontanicznie zainicjowanym spotkaniu integracyjnym. Co prawda na sen zostało już niewiele nocy, ale damy radę. Jutro do Puli i na morze.

 

              Ciepły poranek i przygrzewające słońce obudziło nas już dosyć wcześnie. O 8 rano zaplanowaliśmy Mszę na jednej z łódek, a o 9 mieliśmy się wybrać autokarem do Puli. Pozwiedzać, zrobić jakieś zakupy i spróbować załatwić formalności związane z odprawą celną. Niestety Chorwacja jest poza strefą Schengen i wypływając do Włoch musimy przejść kontrolę tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 027.gifgraniczną. Czytając wcześniejsze relacje żeglarzy była szansa, że załatwimy to niejako przy okazji zwiedzania. Ok. 11 zaparkowaliśmy autokar przy nabrzeżu portu w Puli, załogi dostały czas na zwiedzanie, a my w pierwszej kolejności postanowiliśmy uporać się z dokumentami w kapitanacie i na posterunku policji. Niestety okazało się, że nie tak łatwo. Musimy przypłynąć jednostkami i zacumować na specjalnie wydzielonym „granicznym” pirsie w ACI Marina w Puli. Chwila zastanowienia i decydujemy się zostawić załogi na zwiedzaniu, a sami przeprowadzić jachty z Pomeru i Verudy. Zabieramy kilka osób do pomocy z grupy naszych uczestników i ruszamy do portów. Ze zwiedzania zostało nam tylko szybkie przebiegnięcie się obok górującego nad mariną rzymskiego amfiteatru. Po powrocie szybko odbijamy od kei i w drogę. Kurs na Wenecję! (Ale przez Pulę). Musimy opłynąć dokoła południowy cypel Istrii i dobić do wyznaczonej kei. Dwie godziny później przed nami główki portu. Rafał przez ukf-kę ostrzegł nas przed kłopotami, które go już dopadły. Okazało się, że załogi nie mogą wprost przyjść z Puli na graniczny pirs, bo tam cumowanie jest ograniczone tylko do czasu odprawy i należy szybko odpływać. Być może to kwestia zmiany warty w urzędzie, bo podczas wcześniejszych udzielonych nam informacji wyglądało to przyjaźnie i bezproblemowo. Pakujemy załogi na pokład przy nabrzeżu i przepływamy kilkanaście metrów dopełnić formalności celnych. Problemy Rafała to zła jak osa czarnowłosa Pani celnik, przypłyną pierwszy i jemu się dostało, za zbyt długi czas odprawy, za brak pełnej załogi od razu przy zacumowaniu, co za tym idzie za brak szacunku dla służb chorwackich, albo po prostu za zły dzień Pani celnik. Reszta załóg w miarę sprawnie, formalnościami odciążeni są w zasadzie skipperzy, najpierw wizyta w urzędzie celnym z wszystkimitl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 033.gifdokumentami załogi i jachtu, a później trasa do kapitanatu portu po kolejne pieczątki i z powrotem do celników. W kapitanacie powiało lekko grozą przez chwilę i nieoczekiwanym zagrożeniem naszych planów rejsu. Nie spodobały się dokumenty jednej z jednostek i nie było zgody na jej wypłynięcie poza wody terytorialne Chorwacji. Jednak udało się. Po przewertowaniu wszystkich papierków i konsultacjach, mamy wszystkie pieczątki. Powrót na graniczny pirs i w zasadzie możemy ruszać. Nie wszyscy. Smętny Rafał siedzi na ławeczce i oczekuje na poprawę humoru Pani celnik. Zostaje razem z nim przed budynkiem celnym i czekamy, co dalej. Nagle wypada na nas nasza czarnowłosa osa i podniesionym głosem wielokrotnie pyta się czy rozumiemy jak rozległe są nasze przewinienia (nie rozumiemy) i czy wiemy, że ich czarna lista z ostrzeżeniami dla sterników właśnie powiększyła się o jeszcze jedno nazwisko. Grzecznie przytakujemy obiecujemy poprawę, odbieramy dokumenty i znikamy. Uf. Wreszcie na morzu. Płyniemy początkowo na północ wzdłuż brzegu, by minąć tory wodne dla dużych jednostek pełnomorskich, a następnie zmieniamy kurs i ruszamy w kierunku Wenecji. Wachty ustalone, wiatr pozwala na postawienie żagli i baksztagiem od czasu do czasu przechodzącym w półwiatr przy spokojnym 3 Bf żeglujemy w kierunku wybrzeża Italii. Zachodzące słońce rozświetla czerwoną poświatą powoli oddalający się brzeg Chorwacji. Coraz ciemniej, Chorwacja to już tylko migające kropeczki świateł na brzegu, a wielki, świecący księżyc będzie nam towarzyszył całą drogę. Planowany czas dopłynięcia przed Lagunę Wenecką to ok. 4-5 rano. Prognoza pogody wskazuje niestety coraz lżejszy wiatr, więc niestety, żeby wpłynąć do Wenecji przy nieco mniejszym ruchu w kanałach być może część drogi będziemy musieli przepłynąć silniku. Oby nie.


          I wykrakałem, do północy (no może do pierwszej) wiało całkiem miło, niestety później wiatr zelżał. Odpalamy silniki i nie zwalniamy tempa. Przed szóstą widzimy już światła toru wodnego do Wenecji. Ciao Wenecja! Chwila zastanowienia: czekamy na resztę? – Bo jak na razie zameldowały się 3 jednostki: Ola, Rafał i Jacek (jak się okazało Karol i Artur wpłynęli wcześniej), a przy okazji skorzystamy, że będzie jaśniej? Zdecydowaliśmy, że wpływamy, tym bardziej, że w godzinach porannych ma bardzo mocno wiać. Tory wodne dobrze oświetlone i dosyć szerokie, ruch, mimo w zasadzie nocnej pory duży. Oczy dokoła głowy u wszystkich na pokładzie. Dalby, inne jednostki, mielizny, właściwa trasa – jest, na co uważać. Największe zagrożenie to olbrzymie wycieczkowce w asyście holowników lub pilotów zwłaszcza te płynące z tyłu. Jeden z nich przestraszył Rafała wobec zmieniającej się naszej decyzji, na którą stronę toru wodnego przepływamy, żeby zrobić mu miejsce. Czując już jego „oddech na karku” na ukf-ce poganiał nas, bo jak stwierdził: „jak jeszcze tu mnie wciągną na czarną listę, to mam już mało miejsc do żeglowania”. Powoli jaśnieje, a w powietrzu unosi się delikatna mgiełka. W pobliżu naszego tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 037.gifportu docelowego dzwonimy, żeby upewnić się czy potwierdzone dzień wcześniej miejsca w marinie czekają na nas. Nic z tego. W porcie brak miejsc. Jak później dowiedzieliśmy się Karolowi udało się wpłynąć i nawet zacumować, ale za chwilę został poproszony o opuszczenie mariny. Robimy rundkę przed Grande Canal i placem Św. Marka podziwiając z minuty na minutę coraz bardziej słoneczną Wenecję z pokładu jachtów. Mijając bujające się i oczekujące na pierwszych klientów gondole wracamy do awaryjnego w planie portu Marina Santelena. O 9 zacumowani i w kapitanacie portu. Śniadanie i plan na dzień: załogi do zwiedzania a sternicy i reszta niewyspanych, pełniących obowiązki nie tylko na swojej wachcie, do odsypiania. Przed nami znowu jeszcze formalności celne. Ok. 15 wsiadamy do tramwaju wodnego i płyniemy na drugi kraniec Wenecji na posterunek policji. Ma to swoje zalety. Najpierw podziwiamy miasto płynąc kanałami, a po załatwieniu wszystkich formalności włóczymy siętl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 074.gifprzechodząc przez niezliczoną ilość mostków, powoli kierując się w stronę mariny. Oczywiście po drodze zahaczamy o małą klimatyczną winiarnię, toast za rejs i dalej w drogę. Coraz ciemniej, a Wenecja coraz bardziej kolorowa, błyszcząca wystawami, neonami, sklepikami z Weneckimi maskami, butikami i kafejkami gwarnie obleganymi przez turystów. Później obowiązkowo trasa przez most Rialto, Plac Św. Marka, obok Pałacu Dożów i mostu Westchnień, a do tego dziesiątki uliczek i zakamarków. Około 23 docieramy na jachty. Dla posilenia kilka plasterków świeżej prosciutto crudo di parma i można szukać Jacka z gitarą. Wenecja zdobyta!


          Następnego dnia ok. 11 opuszczamy Wenecję i płyniemy wzdłuż brzegu Italii na północ. Łapiemy resztki wczorajszej bory i halsujemy korzystając z ochoczych podmuchów wiatru. Prognoza przewidywała, że wiatr będzie słabł, więc ile się da tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 116.gifcieszymy się rozpostartymi żaglami nad głową. Pod wieczór na tyle zelżał, że decydujemy się na uruchomienie silnika, tym bardziej, że wieje nam „mordewind”. O ile wiatr coraz słabszy, to zwiększa się rozkołys morza. Dla co niektórych przebywanie pod pokładem nastręcza coraz większych kłopotów. Cóż, wieloryby też czasem trzeba nakarmić. Powoli słońce znika za horyzontem, a my walczymy w ciemnościach z tężejącym wiatrem (w porywach 7 bf) i ponad dwu metrowymi falami, które co chwile kąpią nas słoną bryzą. Jedna z fal niefortunnie wzięta prawą burtą przelatując nad nami moczy do suchej nitki każdego, kto nie miał na sobie sztormiaka. Około 22 wypatrujemy świateł nawigacyjnych wskazujących tor wodny do portu Punta Faro Lignano. Zwiększona uwaga jest niezbędna, mielizny wzdłuż wejścia do portu są otoczone daleko wychodzącymi w morze dalbami, które w ciemności i przy takim zafalowaniu widoczne są dopiero z odległości 3-4 metrów. Zresztą przekonaliśmy się o tym dobitnie jak nagle pojawiła się 3 metry od prawej burty przed nami. Na szczęście wejście do laguny di Marno daje nam możliwość żeglugi po nieco spokojniejszej wodzie. Spokojniej, ale za to z czyhającymi wypłyceniami. Główki portu na trawersie, skręcamy w lewo i wzdłuż dalb. Okazało się w ciemności, że nie tych dalb i miało być bardziej w lewo. Nagle lekkie zachwianie jachtu, z niewielkim impetem lecimy do przodu i stoimy. „Sześć błota stóp, sześć błota stóp”. Dobrze, że to mulista i piaszczysta włoska laguna, a nie skaliste wybrzeże Chorwacji. Delikatnie operując silnikiem i sterem po kilku minutach udaje nam się zejść z mielizny i już prosta droga do portu. Port, co prawda cały pełny, ale obsłudze patrzącej na nas ze zdziwieniem udało się znaleźć jeszcze pięć miejsc. Powody zdziwienia wyjawiają nam nieco później na integracyjnym spotkaniu na naszej łódce podczas szant. Stwierdzili, że do tego portu nikt po ciemku nie wchodzi i ocenili nas: „albo tacy dobrzy i odważni, albo głupi, albo za dużo wina”. Zdecydowanie wybieramy to pierwsze delektując się na dobranoc tym trzecim.


          Poranne ciepłe słońce wywabia nas spod pokładu na śniadanie i później, na chociaż krótki rekonesans po Lignano. Niektórzy kończą na knajpce w porcie, część idzie zobaczyć włoską plażę, tudzież zakosztować jakichś włoskich specjałów. Plaża jak to włoska plaża, niestety daleko jej do złotych piaszczystych plaż Bałtyku. My postawiliśmy na mały spacertl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 123.gifbrzegiem morza i na pastę w jakieś pobliskiej restauracji. Makaron lepszy niż plaża, zwłaszcza ten z owocami morza, bo co do mojej ulubionej carbonary to Antonio Carluccio na pewno pogroziłby trochę palcem. Do tego niezłe wino, a porcja nie do przejedzenia. Wracamy do mariny i jak się okazało trzeba szybko odpływać. Przypływ, który właśnie się zaczyna będzie wpychał wodę do laguny powodując nurt w torze wodnym 5 kn, co przy dodatkowo już obeznanych z bliska dalbach i mieliznach, (z czego jedna zwiedzona dokładnie), może być kłopotliwym planem na wyjście w morze. Nie było tak źle, tylko raz przetarliśmy lekko kilem po piachu i bez większych problemów ruszamy do Triestu. Niestety flauta. Silnik i lenistwo do zachodu słońca. Relaks, relaks, relaks (nie tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 130.gifmylić z kultowymi zimowymi butami). Później już jednak czartploter - mapy na powiększeniu i wszystkie oczy na pokład, szukamy wśród setek świateł w okolicach Triestu tych właściwych wyznaczających drogę do naszego portu. Port znowu pełny, ale jak to Włosi, zawsze znajdą miejsce dla kolejnej jednostki. Tym razem pakują nas na rezydenckie miejsca, z prośbą tylko, żeby odbić, przed 11, bo właściciel mógłby się zdziwić jachtem stojącym przy jego kei. Po zacumowaniu szybka kolacja i nocne zwiedzanie Triestu. Przez Piazza Unità d'Italia, który jest podobno największym placem położonym nad morzem, wspinamy się na pobliskie wzgórze pod Castello di San Giusto. Głaszczemy delikatnie kolumny na ruinach bazyliki Forense Romana z pierwszego wieku wyobrażając sobie cesarzy, pretorian i imperialnych dostojników, którzy dwa tysiące lat temu przechadzali się tędy. Jeszcze panorama na port i wracamy do mariny wąskimi i rozświetlonymi licznymi kafejkami uliczkami. Gwarno, głośno i kolorowo. Wzorce z nocnego Triestu przenosimy na pokład, wyciągamy gitary i niech Ci z miasta zazdroszczą. A słyszał nas podobno cały port…


          Po znowu mało przespanej nocy, porankiem załogi na zakupy, a my najpierw do kapitanatu, a później na posterunek policji znowu dopełnić formalności celnych w związku z wypłynięciem ze strefy Schengen. Ale wcześniej obok kapitanatu taka całkiem przyjemna tawerna…, więc nie można było się oprzeć, by siąść na chwilkę na tarasie z panoramą na port z kieliszkiem prosecco. Na pewno tylko dzięki temu zabiegowi formalności na komisariacie trwały tylko moment. Śniadanie na pokładzie i zgodnie z obietnicą daną podczas cumowania, przed 11 wychodzimy z portu i żegnamy Triest. Morze spokojne, nie wieje niestety. Ślinik pomrukuje, choć zdecydowanie wolelibyśmy łopot żagli. Milę za główkami portu niespodzianka - kontrola jachtu przez Guardia di Finanza. Podpłynęli, grzecznie poprosili „maszyny stop” i przewertowali dokumenty jednostki. Po chwili odbili i życząc dobrej podróży zniknęli w oddali na wodzie. Po drodze próbujemy, przy choć minimalnych podmuchach wiatru postawić żagle. Niestety, mimo naszego zapału, genua smętnie zwisa na sztagu, nawet, choć odrobinę nie próbując się napełnić. A baksztag był, taki tyci tyci. Naszym celem dzisiaj jest Rovinji, chociaż po drodze musimy zawinąć do portu Umag. Zgodnie z obowiązującym prawem musimy przejść kontrolę celną w Chorwacji w pierwszym możliwym porcie. Tym razem też szybko i bez ganiania po całej miejscowości. Celnicy na wydzielonym pirsie, a kapitanat w budynku obok. Formalności dopełnione i ruszamy dalej. Postój zaplanowany jest na bojkach w zatoce Lone Bay. Ok. 17 docieramy do zatoki. Póki, co cztery jednostki, bo załoga Artura postanowiła zostać chwilę dłużej w Trieście. Dokoła rozciąga się park, a na brzegu zatoki wydzielone wśród skał miejsca do plażowania i kąpieliska. Zrzucamy pontony na wodę i ruszamy na Rovinji. Załogi na zwiedzanie miasteczka, a my próbujemy znaleźć jakieś miejsce na zaplanowany wieczór Italo Disco. Po drugim tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 161.gifpodejściu do małej kafejki w parku, właściciel nawet początkowo zgodził się użyczyć nam swojego tarasu i zasilania, jednak po doprecyzowaniu, iż nie jest nas 15 tylko 50 stwierdził, że to niemożliwe. Próba znalezienia miejsca w pięcio-gwiazdkowym hotelu obok też zakończona niepowodzeniem. Cóż, wieczór Italo Disco przekładamy na następny dzień i idziemy zwiedzać miasteczko i szukać naszych załóg. Wspinamy się na wzgórze pod Kościół św. Eufemii, by zobaczyć nocną panoramę Rovinji i wąskimi, krętymi uliczkami schodzimy na nabrzeże. Nasze załogi czekają na nas w tawernie Aqua2. A znalazły się tam z powodu managera lokalu, którego rodzina pochodzi z Polski (pozdrawiamy Darko). Szczególnie lubi gościć turystów z naszego kraju i zachęca do spędzenia wieczoru właśnie w ich lokalu. Jak widać skutecznie. Skuteczność tą w czasie kolacji spotęgował kilkoma butelkami wina do degustacji na swój koszt. W międzyczasie dostajemy informację, że Artur również już zacumował w zatoce. Najedzeni przysmakami lokalnej kuchni popitymi domowym Chorwackim winem, około północy zbieramy się w kierunku naszej zatoki. Na plaży nasze szampańskie humory prysły w jednej chwili. Gdzie są pontony!!! Z 4 pozostawionych pontonów stoją tylko 2. Przypływ przypływem, ale dlaczego znikły te 2 wyciągnięte najwyżej? Szybkie rozpoznanie wzdłuż brzegu w jedną i drugą stronę. Pusto. Przerzucamy nasze załogi na pokłady jachtów i umawiamy się za pół godziny na patrolowanie zatoki wzdłuż brzegu z latarkami. Jeśli to rzeczywiście przypływ je zniósł, to patrząc na wiatr wiejący do zatoki powinny się gdzieś zaplątać w liczne koraliki wyznaczające kąpieliska. Godzinę później w minorowych nastrojach wracamy na jachty z pustymi rękami. Umawiamy się na kolejną rundkę po wschodzie słońca licząc, że w ciemności mogliśmy je przeoczyć. Humory prysły i zamiast szant na pokładzie pozostała bezsenna noc w koi i rozmyślania ile nas skasują z kaucji za takie pontony.         


          Jak tylko zrobiło się jasno, z pokładu, czekając na Jacka, wypatruję naszych pontonów gdzieś przy brzegu. Cóż, jak się okazało spoglądałem w niewłaściwą stronę. „Zguby” znalazły się przywiązane do rufy „bawarki” Artura. Po cichutku Jacek podpłynął do nich, odwiązał i dostarczył jeden pod nasz jacht, a drugi do Karola. Wg. wersji oficjalnej pontony zostały uratowane przez dzielną załogę Artura jak samotnie dryfowały w bezkres morza. Trzymając się tej wersji oficjalnej bardzo dziękujemy za troskę i pomoc. Szkoda tylko, że nie dali znać w nocy jak przeczesywaliśmy zatokę w ich poszukiwaniu, że się znalazły. A one tak sprytnie przywiązane od nie widocznej dla nas burty (jacht Artura cumował na najbardziej wysuniętej w stronę morza bojce), więc nocą ich nie wypatrzyliśmy. Uff, oddychamy z ulgą. Oddajemy cumy i żegnamy Rovinji. Przed namitl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 172.gif ostatni odcinek rejsu. Powrót do portu w Pomerze. Z uwagi na wczorajszy brak możliwości zorganizowania zabawy Italo Disco wstępnie zaplanowaliśmy wieczór w rytmach włoskich przy basenie z wykorzystaniem ew. zasobów portowej restauracji. Wciąż słabo wieje, więc włączamy silnik i płyniemy na południe chcąc jak najszybciej być w porcie, żeby móc zorganizować wieczorną zabawę. Na tyle szybko nam poszło, że z Jackiem robimy sobie jeszcze przerwę w jednej zatok na ostatnią kąpiel w Adriatyku. Rzucamy kotwicę i część załóg do wody, część pontonami na brzeg na przekąskę do pobliskiej knajpki. Po krótkim odpoczynku płyniemy dalej, 40 min później łódki już zacumowane przy kei w marinie. Po drodze jednak mała zmiana planów na wieczór, z uwagi na niższą trochę temperaturę i wzmagający się wiatr obawiamy się, że wieczór przy basenie nie będzie najlepszym pomysłem. Wracamy do koncepcji kolacji, a jak się uda będziemy próbować na miejscu zorganizować dyskotekę. Z Olą, Jackiem i Karolem ruszamy na negocjacje do przetestowanej tydzień temu przez część załóg knajpki. Poszło jak z płatka, kolacja z rybami i owocami morza, sałatki, a do tego lokalne wino na wzniesienie toastu i wydzielona osobna sala dla nas z wyjściem na taras oraz miejscem na tańce. I oczywiście zgoda na dyskotekę. Budżet na szczęście też wytrzymał, choć nieznacznie go przekroczyliśmy. Nasz DJ Skiba może wypakowywać swoje zabawki: głośniki, światła, stół mikserski, mikrofony itd., itp. Startujemy o 19.30. Jest chwila czasu na prysznic i kto ma, może szykować przebranie na wieczorną zabawę. O 20 wszyscy już przy stołach. Podczas zajadania się ogromną ilością przyniesionych ryb (nie przewidzieliśmy, że tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 178.gifporcją dla dwóch osób objadłoby się cztery), znalazła się chwila na wzniesienie toastu za załogi i podziękowanie im za wspólny rejs. Wreszcie czas na zabawę. Z Olą dajemy dobry przykład i wychodzimy pierwsi na parkiet. Po chwili dołączają kolejno pozostali. Nasz DJ się przyłożył i lecą same włoskie przeboje z lat 80-tych. Jest coraz gwarniej i coraz weselej. Oczywiście nasza myśl przewodnia Italo Disco ma dodatkowy cel. Najlepsze stylizacje w włoskim klimacie chcemy nagrodzić kuponami upoważniającymi do solidnego rabatu przy przyszłorocznej edycji rejsu. Ok. 22 niespodzianka. Załoga Karola przyszykowała własną interpretację przeboju „Ragazzo da Napoli” Drupi-ego (a dokładnie „Provincia”). Wszyscy kolorowo przebierani wskoczyli na scenę i skradli cały show. Obsługa restauracji z coraz większym zainteresowaniem i rozbawieniem przygląda się naszej zabawie. Zostajemy bohaterami licznych fotek robionych przez nich oraz przez pozostałych gości. Zresztą po chwili również i oni dołączają do zabawy. Zapowiada się ciężki orzech do zgryzienia, jeśli chodzi o najbardziej klimatyczne przebranie. Zwłaszcza w przypadku Pań. Co jedna stylizacja ciekawsza i bardziej klimatyczna. A jeśli chodzi o mężczyzn to własny show robi Roman. Jego kolorowy, świecący dres, co chwile błyszczy na parkiecie porywając wszystkich do węża, kółka czy innych tanecznych ekscesów. Ok. 23 organizujemy finał głosowania uczestników. Gremialnie podliczamy zebrane głosy i na tablicy prezentujemy wyniki. Mamy zwycięzców: Magda i Romek!!! „Po drodze” jeszcze jeden taneczny konkurs, na który nagrodę w postaci butelki wina ufundował nasz sympatyczny restaurator. Wygrywają Ania i Krzysiek. O 24 niestety zgodnie z umową z restauracją kończymy zabawę. Hmmm… koniec zabawy w gościnnej knajpie The One nie znaczy, że koniec zabawy w ogóle. Przenosimy się nad basen. Wybór restauracji na miejsce imprezy był trafny. Woda zimna i chłodno, co jednak nie przeszkadza, by kilka osób wskoczyło samodzielnie lub z nieznaczną pomocą przyjaciół do basenu. Wytrzymujemy jeszcze chwile i powoli rozchodzimy się na jachty. Jutro pakowanie się i do ok. 9.30 musimy zdać jednostki. Mam nadzieje, że bez problemowo i bez dzielenia się kaucją z armatorem. Mimo smutku, że to ostatni już dzień rejsu zakończenie całkiem radosne. Była Italo Disco Night, czyli Roman Show, znalazły się pontony, czyli całkiem udane zakończenie rejsu.


          Sobotni poranek przywitał nas nerwową krzątaniną kilkunastu załóg przy naszym pirsie i cyklicznymi wędrówkami wózkami wypełnionymi bagażami na parking i z powrotem. Na szczęście większość łódek była przeglądnięta przez pracowników armatora w dniu wczorajszym, więc samo zdanie jachtów w zasadzie ograniczyło się do formalności papierkowych i uregulowania końcowych płatności. Zastrzeżenia jedynie pojawiły się przy jednostce Jacka, które zmusiły go do pozostania w marinie do czasu wyjaśnienia problemów z autopilotem. Reszta jachtów – 15 min i po wszystkim. Luki autokaru otwarte i powoli zapełniają się bagażami. W kajutach wymieniamy się z ekipa sprzątającą i niestety żegnamy nasze okręty. O 10 ostatnie spojrzenie na port iiiiiii: „Żegnaj Chorwacjo, czas w drogę mi już, Na parkingu obok czeka autobus”. Możemy ruszać do mariny Veruda po załogę Rafała. Tam ponownie chwila w biurze, przekazanie dokumentów, ankieta i po opłaceniu kosztów utopionego korka od silnika, możemy ruszać do Puli. Tu niestety już ostatni moment, kiedy jesteśmy wszyscy razem. Żegnamy naszych przyjaciół z Anglii i ze smutkiem pozostawiamy ich na dworcu autobusowym. Przed nami 1200 km drogi do domu. Rozgrzani, w letnich strojach, z wciąż gorącymi wspomnieniami ostatnich dni jeszcze nie wiemy, że Nowy Sącz nas przywita szronem na szybach zaparkowanych na parkingu samochodów i temperaturą 1 st.

 

I tylko jeszcze taka jedna myśl się plącze po głowie: a może by rzucić to wszystko i zostać w Chorwacji?

 


          I tak zakończyła się szósta edycja naszego klubowego rejsu po Adriatyku. Chyba z uwagi na intensywność zleciał szybko jak żaden inny. W czwartek siedząc rankiem w Trieście nie mogłem uwierzyć, że właśnie rozpoczyna się przed ostatni dzień żeglugi. A dzisiaj Wenecja, Triest, Rovinji wydają się tak odległe, a przecież to tylko kilka tygodni temu. Mam nadzieję, że nie tylko sternicy dobrze się bawili podczas naszej wyprawy, ale wszystkim uczestnikom rejs dostarczył niezapomnianych doznań i wrażeń. Że zapamiętacie go, może dla części, jako wyzwanie, może rekreacyjną przejażdżkę dla zaprawionych wilków morskich, albo po prostu solidny kawał rejsu w doborowym towarzystwie, bo tacy właśnie jesteście. Wiem, że świat się kurczy i wycieczka do Wenecji to już nie jest żaden wyczyn, ale kto może się pochwalić, że przypłynął tam jachtem? My już tak Smile.

          Bardzo dziękuję wszystkim, którzy zechcieli być częścią naszej wspólnej żeglarskiej przygody, za wszystkie Wasze uśmiechy, za wachty nocne, za przygotowane posiłki, za toasty, za nocną włóczęgę po krętych uliczkach no i wieczorne szanty. I za zaufanie, że kolejny nasz rejs znowu będzie wyjątkowy. A mam nadzieję, że taki właśnie był. Głównie za Waszą sprawą. Jeżeli pojawiły się jakieś niedociągnięcia wybaczcie, czasami w natłoku zdarzeń i obowiązków, których wymaga przygotowanie rejsu coś może umknąć.

tl_files/kanajacht/Galeria/Chorwacja 2018/Chorwacja '18 - 140.gif


          Dziękuję wszystkim, którzy dołożyli cegiełkę w przygotowaniu wyprawy, sternikom: Oli (tu nie cegiełka, ale wielgachny głaz, a która dodatkowo zmagała się z przeziębieniem od 2 dnia rejsu), Jackowi, Karolowi, Rafałowi oraz Arturowi i Piotrkowi, którzy dodatkowo bezpiecznie nas dowieźli na miejsce i z powrotem. Za Waszą pracę i pomoc podczas rejsu, za dzielne znoszenie wszystkich obowiązków związanych z formalnościami celnymi, które niestety zabierały nam sporo cennego czasu. Za to, że popłakaliśmy się na komisariacie w Wenecji też… ze śmiechu. Bez Was wszystkich zapewne by się nie udało. 


          Dziękuje i do zobaczenia, oby jak najszybciej i najlepiej znów na chwiejnym pokładzie, przy łopocie żagli, plusku fali i celu kryjącym się gdzieś za horyzontem, który wspólnie na pewno osiągniemy.

 

Wasz Komandor

 

Robert

tl_files/kanajacht/galeria2.png

 

Wróć